Nazwijcie mnie jak chcecie, ale zasadniczo nie podoba mi się sposób, w jaki obecne pokolenie młodych kobiet wychowuje swoje dzieci.
Oczywiście, powiecie, że to nie moja sprawa, ale będziecie w błędzie. Dotyczy to również nas, bo „one-dzieci” wraz ze swoimi matkami są niemal wszechobecne.
Pierwsza historia, którą chcę opowiedzieć, wydarzyła się nie tak dawno temu. Jechałam razem z dorosłym synem busem do domu moich znajomych na przedmieściach.
Siedziałam przy oknie, a obok mnie usiadła kobieta i mały chłopiec, około trzy-czteroletni. Po kilku minutach dziecko zaczęło się przekręcać i obracać, ciągnąc za torby i chwytając za ubrania pasażerów.
Ja, powoli gotując się z bezczynności matki, wyjmuję słuchawki, podłączam je i odwracam się w stronę okna. Tymczasem sytuacja się zaognia, pasażerowie głośno się oburzają, Ci, którzy mogą się odsunąć – odsuwają się, reszta denerwuje się i stara się nie zwracać uwagi na chuligana.
Jego mama nic nie robi, cały czas spokojnie rozmawia przez telefon.
Przyszła moja kolej, chłopiec kilkakrotnie wytarł stopy o moje spodnie – normalnie nie byłabym oburzona, ale tutaj pewnie rolę odegrało to, że chłopiec kręcił się jak wicher i kilkakrotnie poradziłam matce, żeby odłożyła telefon i uspokoiła dziecko.
– Sama go uspokój. Łatwo powiedzieć, ale niełatwo zrobić – mam ciężką torbę z zakupami i jest brak innych miejsc siedzących.
Apogeum tej historii był sok rozlany na sukienkę jednej z pasażerek, a na tę sytuację padła standardowa odpowiedź matki:
– Uspokój się, to dziecko – zaczęła się śmiać, wyciągnęła słuchawki i pogłaskała syna.
Ku zdziwieniu mojego syna, który ze mną podróżował, mówię do niego: Wytrzyj stopy o spodnie tej pani – wskazując palcem na matkę-ignorantkę.
Matka była zszokowana, jedyne co mogła powiedzieć to: „Czy Ty zwariowałaś?!”. Pasażerowie z kolei byli zachwyceni, a ja nonszalancko odpowiedziałam: „ale on też jest dzieckiem”. Tak na marginesie, mój syn jest 22-letnim młodzieńcem.
Od tego momentu zarówno matka, jak i dziecko były przytłumione i resztę podróży spędziliśmy we względnym spokoju.
Następna historia wydarzyła się w pociągu. Pech chciał, że postanowiłam zaoszczędzić pieniądze i wzięłam bilet do wagonu drugiej klasy. Sytuacja wyglądała następująco: ja i około 20-letni chłopak, jego dziewczyna i jakaś matka z dzieckiem.
To, że dziecko zabrało jedzenie bez pozwolenia, nie przeszkadzało mi, nie jestem z natury chciwa. Ale kiedy chłopak chwycił moją torebkę i wyrzucił jej zawartość, zaczęłam się złościć. Na uwagę „pilnuj syna” – padło przysłowiowe „to jeszcze dziecko”.
Chłopak, który podróżował z dziewczyną, chwycił torbę matki i potrząsnął nią prosto na podłogę ze słowami „no cóż, jestem takim samym dzieckiem kogoś innego”. Matka pobiegła poskarżyć się konduktorowi na chaos i nienormalnych współpasażerów.
Nie dalej jak wczoraj jechałam do pracy – stałam, bo siadam tylko wtedy, gdy mam ciężką torbę lub jadę daleko. Obok mnie stał przystojny, wysportowany facet.
Gdy tylko zwolniło się miejsce, on, ze zwinnością jaszczurki, szybko wślizgnął się i usiadł, nie zauważając, że w pobliżu stoją kobiety. Pewnie też musiał słyszeć przez całe swoje dzieciństwo, że „jest dzieckiem”.
Takich historii można by opowiedzieć dziesiątki. Najważniejsze jest to, że wszyscy jesteśmy czyimiś dziećmi i też możemy zrobić coś podobnego.