Witek i ja znamy się od czasów szkolnych, więc okazuje się, że żyjemy obok siebie od wielu lat. Na początku byliśmy przyjaciółmi, ale kiedy dorośliśmy, zdaliśmy sobie sprawę, że nie możemy bez siebie żyć, więc postanowiliśmy się pobrać. Posiadanie dzieci było ostatnią rzeczą w naszym planie. Oboje ciężko pracowaliśmy, aby mieć własne mieszkanie i samochód, a także chcieliśmy zobaczyć świat.
Żyliśmy tak przez sześć lat, beztroscy i radośni, z dniami wypełnionymi tym, co nazywa się szczęściem małżeńskim. Nadszedł czas posiadania dzieci, a ponieważ wszystko w naszym życiu traktowaliśmy w sposób przemyślany i według z góry założonego planu, do tak ważnej sprawy, podchodziliśmy z największą odpowiedzialnością. Zaczęliśmy od sprawdzenia stanu naszego zdrowia i tu nastąpiło coś, czego się nie spodziewaliśmy. Lekarze jednogłośnie stwierdzili, że z powodu problemów zdrowotnych mojego męża, nie może mieć dzieci. Proponowano nam różne metody leczenia i nowoczesną medycynę, ale postanowiliśmy poczekać. Minęły kolejne dwa lata oczekiwania, a my nadal nie byliśmy szczęśliwi.
Pewnego dnia Witek podszedł do mnie i cicho powiedział:
– Sylwia, czy możemy adoptować dziecko? Minęło tyle lat, starzejemy się, trzeba coś o tym pomyśleć.
Nie wiedziałam nawet, co mu powiedzieć, przecież to było przyjęcie cudzego dziecka do rodziny, jak mogłam go pokochać? Może miał jednak rację i warto było dać jakiemuś małemu człowiekowi szansę na znalezienie rodziny?
Tydzień później mąż zaproponował, żebyśmy pojechali do sierocińca popatrzeć na dzieci, spróbować wyobrazić sobie, że wybieramy dziecko, ale bez żadnych zobowiązań. Nie odmówiłam mężowi i dobrze że pojechałam, mogłam teraz mieć jakieś wyobrażenie o domu dziecka. Nie czułam się tam dobrze, hałas, dzieci rzucające mi się w ramiona i krzyczące:
– Mamusiu, zabierz mnie stąd!
Nie mogłem tam wysiedzieć przez godzinę i wybiegłam na zewnątrz, żeby złapać oddech.
Wróciliśmy do domu późno w nocy, a ja wciąż byłam pod wrażeniem tego, co tam zobaczyłam i nie chciałam odpowiadać na pytania męża, dotyczące podjętej przeze mnie decyzji. Na szczęście w odwiedziny przyjechali też moi rodzice.
Moja matka była całkowicie przeciwna adopcji, obce dziecko w rodzinie było dla niej nie do przyjęcia. Nie mogłam zmrużyć oka w nocy, prześladowały mnie myśli, a jedynym pytaniem w mojej głowie było, co ja teraz zrobię? Witek odejdzie ode mnie, jeśli odmówię przyjęcia dziecka z sierocińca?
Wtedy stało się coś, czego nie mogłam sobie wyobrazić nawet w najczarniejszych snach. Rano zadzwonił do mnie mój przyjaciel i szybko, bezładnie zaczął krzyczeć do telefonu:
– Sylwia, pędź do szpitala! Makowscy nie żyją, a ich córka jest na intensywnej terapii.
W szpitalu byliśmy z Witkiem już dwadzieścia minut po telefonie, była tam policja. Moja najlepsza przyjaciółka i jej mąż zginęli na miejscu, w wyniku wypadku, a moja chrześniaczka, która ma zaledwie trzy miesiące, jest na intensywnej terapii ze złamaniami.
Zgodnie z dokumentami nie jestem spokrewniona z dziewczynką, ale jako jedyna, bliska jej osoba, mogłam odwiedzić dziecko w wyznaczonych godzinach. Kiedy nadszedł czas przeniesienia Ani na oddział chirurgiczny, pozwolono mi również się nią zająć. Powoli wracała do zdrowia, mój mąż odwiedzał nas codziennie, przynosił wszystkie potrzebne rzeczy i jedzenie. Wkrótce poczuliśmy, że jesteśmy jedną rodziną, a ta dziewczynka jest nasza. W tej sytuacji, adopcja sieroty, nie przysporzyłaby wielu problemów proceduralnych, byliśmy idealnymi rodzicami adopcyjnymi dla małej Ani.
Moja mama była rozgniewana naszą decyzją, ponieważ zawsze była przeciwna naszym kontaktom z matką dziecka, a zaczęło się to w momencie, gdy Marzena związała się z facetem, który miał kłopoty z prawem. Obawiała się, że i mnie wciągną w nielegalne zarobki. Tylko że oni już nie żyją, a co ma z tym wszystkim wspólnego ich dziecko? Jeśli da się połączyć dwie strony potrzebujące, jedną, która pragnie opieki i miłości i drugą, która chce tę opiekę i miłość dawać, to czyż mogą istnieć jakiekolwiek argumenty, które zaprzeczają temu, co oczywiste?
Jestem bardzo rozgoryczona, że moja matka nas nie rozumie i nie akceptuje naszego wyboru. Teraz Witek zbiera wszystkie niezbędne dokumenty, a ja i moja córka musimy pozostać w szpitalu przez kilka tygodni. Nie możemy się doczekać, kiedy zostaniemy wypisane, a potem wejdziemy do naszego mieszkania, gdzie wszystko jest już przygotowane dla naszej córeczki. Mam nadzieję, że moja mama będzie tam częstym gościem, choć nie, nie gościem, ale kochającą babcią dla swojej wnuczki.