Kiedy byłam dzieckiem, razem z rodzicami ciągle jeździliśmy nad morze. Od czwartego do dwunastego roku życia. Dopóki nie zapisałam się do grupy tanecznej i nie zaczęłam poświęcać każdego lata na taniec i wyjazdy na różnego rodzaju zawody.
Nad morzem, nigdy nie mieszkaliśmy w sanatorium, ale wynajmowaliśmy domek od tych samych małżonków, cioci Zofii i wujka Staszka. Stamtąd był wygodny spacer nad morze, mogliśmy wrócić w każdej chwili, a w końcu był tam cały domek dla rodziny!
Nigdy nie myślałam o morzu w ogóle, może czasami, latem, z uszczypliwością w sercu, myślałam, jak miło byłoby leżeć tam na plaży, jeść figi i brzoskwinie, arbuzy i miodową baklawę, dziesięć razy taniej, niż w naszym mieście.
Na drugim roku studiów, w lecie, jakoś spontanicznie nabrałyśmy z mamą ochoty na wyjazd nad morze. Kiedy tata był zajęty pracą, my kupiłyśmy bilety na pociąg, a mama przewertowała książkę telefoniczną i znalazła numer cioci Zosi. Niestety, ciocia nie poznała mamy, więc powiedziała, że wszystkie miejsca są zajęte i skierowała nas do swojej córki, u której się zatrzymaliśmy. Tam było bliżej do morza.
Dopiero gdy dotarliśmy do miejsca z wilgotnym morskim powietrzem, ogromnymi szarańczami i pająkami, targowiskami z orientalnymi słodyczami i gorącymi źródłami, uświadomiłam sobie, jak bardzo tęskniłam za tym miejscem. Pobyt tam przez tydzień, był najlepszą wycieczką w głąb mojej pamięci o tych wszystkich ulicach z dzieciństwa. Moja mama i ja, tak dużo chodziłyśmy i jeździłyśmy po okolicy, że nabawiłyśmy się pęcherzy, ale odpoczęłyśmy i ładnie się opaliłyśmy!
Odwiedziliśmy ciocię Zofię, która bardzo się ucieszyła i powiedziała, że mama powinna była lepiej wytłumaczyć z kim rozmawiała. W przeciwnym razie oczywiście znalazłaby dla nas miejsce u siebie.
Nie mogę się doczekać następnej okazji, żeby pojechać tam nad morze. Jest to po prostu, najlepsze miejsce na świecie, mimo że nie jest to zagranica i w zasadzie nie jest to raj!