To nie jest pierwszy raz, kiedy jestem zamężna. Z pierwszego małżeństwa mam córkę Marysię. Mój nowy mąż, ma również córkę Laurę z poprzedniego małżeństwa. Jego żona zmarła, gdy była bardzo młoda. Myślę, że bardzo dobrze dogadujemy się jako rodzina, ale pewnego dnia przy obiedzie, córka mojego męża, powiedziała że nie chce mówić do mnie „mamo”, bo łatwiej jest jej zwracać się do mnie po imieniu. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale pozwoliłam jej nazywać mnie, jak chciała.
Kilka miesięcy temu, Laura wróciła ze szkoły z notatką w dzienniczku, wzywającą jej ojca do gabinetu dyrektora. Ponieważ męża nie było w domu, sama skarciłam ją słownie, mówiąc, że tak nie wolno. Skarżyła się na mnie mojemu mężowi, ubarwiając wszystko i nadając moim słowom mroczny ton. Przed pójściem spać, odbyliśmy z mężem poważną rozmowę na ten temat.
Myślał, że w ogóle nie kocham Laury, że nie uważam jej za swoją córkę. Nie sądziłam, że muszę ją kochać jak swoją własną, ponieważ nie wychowywałam jej od dziecka, nie byłam przy niej cały czas, nie nosiłam jej do końca i nie urodziłam. Myślę, że Laura czuje to samo i dlatego jest tak zdystansowana. Poza tym, zawsze dobrze ją traktuję, chwalę i skarcę, kiedy na to zasługuje, tak jak Marysię.
Nasza rozmowa, przerodziła się w odpowiedź z mojej strony. Wiem przecież, że on też nie kocha mojej córki tak bardzo, jak swojej Laury. Na moje stwierdzenie, również nie zaprzeczył. Musieliśmy zagłębić się w ten temat, aby dojść do jednego prostego wniosku – jesteśmy dwiema połówkami różnych rodzin, które po trochu sklejają się w nową rodzinę. Zarówno on, jak i ja, doskonale radzimy sobie z dziećmi, chociaż bardziej kochamy własne.
Mieszkamy razem, utrzymujemy ciepłe relacje rodzinne, ani ja, ani mój mąż nie wyróżniamy żadnego z dzieci, więc nie ma na co narzekać. Wystarczyło, że raz o tym porozmawialiśmy, by już nigdy więcej nie oskarżać się nawzajem o coś takiego.